O czym szumi maliszewska wierzba.
Wiosna rok 1810. Księstwo Warszawskie, wieś na ziemi
kujawsko – dobrzyńskiej. Wszystko budziło się do życia. Zwycięskie wojska
napoleońskie maszerowały w stronę Moskwy. Z polecenia cesarza wzdłuż dróg,
którymi kroczyła armia Napoleona sadzone były drzewa. W tym momencie zaczęła
się moja historia.
Zostałam posadzona, aby dawać cień wędrującej armii.
Miałam być świadkiem zwycięskiej drogi powrotnej. Takich, jak ja, było znacznie
więcej. Widziałam żołnierzy pełnych nadziei na zwycięstwo. Jechali dumni na
swych pięknych koniach, maszerujących z piosenką na ustach. Przemarsz trwał
dość długo. Z dnia na dzień przechodziło coraz mniej oddziałów, było coraz
ciszej. Aż nastał spokój. Zdążyłam już trochę podrosnąć. Widziałam coraz
więcej. Ależ tu pięknie. Dookoła roztaczały się lasy i pola uprawne. Kilku
chłopów uprawiało ziemię. Słyszałam szmer wody. Nie byłam na tyle wysoka, by
wiedzieć skąd dochodzi. Dobrze mi było tutaj. Niewielu ludzi mieszkało w pobliżu. Nie
byli zbyt zamożni, ale szczęśliwi, bo pracowali na swojej ziemi którą niedawno
dostali na własność. Pracowali całymi rodzinami. Uprawiali zborze, ziemniaki.
Śmiali się, śpiewali. Wyglądało na to, że byli z nas zadowoleni. W drodze do
kościoła podziwiali, jak szybko rośniemy. Ależ oni pięknie wyglądali, mężczyźni
ubrani w białe koszule, spodnie, czamary z granatowego sukna,
buty z wysokimi cholewkami, na głowie czarny filcowy kapelusz z pawim piórkiem
albo rogatywka obszyta barankiem. Kobiety szły zajęte rozmową. Ubrane były w
koszule z białego płótna, gorsety, kaftany z sukna, fartuchy, różnego
koloru spódnice ,czerwone korale. Na nogach miały białe pończochy i skórzane
trzewiki. Na zwinięty warkocz zakładały sobie toczek. Czasami po drodze
przemknął powóz z kilkoma inaczej ubranymi osobami. Dni mijały, zmieniały się
pory roku, a ja rosłam. Razem z innymi drzewami tworzyłyśmy już piękną aleję.
Całkiem niedaleko odkryłam piękny dom, a przy nim widziany mi już wcześniej
powóz.
Było późne lato 1812 roku. Nastały chłodniejsze,
deszczowe, coraz to
krótsze dni. W powietrzu wyczuwało się niepokój. Sąsiadki szeptały, że stało
się coś niedobrego. Rzeczywiście, któregoś dnia zobaczyłam tych samych, ale jakże innych
żołnierzy. Nic nie pozostało z ich wcześniejszego nastroju. Nie wracali jako zwycięscy,
lecz pokonani. Brudni, przemoknięci, wychudzeni. W oczach strach i rezygnacja,
bez nadziei na lepsze jutro. Wracało ich mniej. My, które miałyśmy dawać cień
zwycięzcom, byłyśmy świadkami porażki i drogą ucieczki.
Płakałyśmy razem z nimi. Nie minął tydzień, gdy kolejni żołnierze przechodzili
nasza aleją. Mieli na sobie inne mundury. To zwycięskie wojska rosyjskie. Dało
się wyczuć, że ich obecność nie wróży nic dobrego. Z rozmów wieśniaków
dowiedziałam się, że dogonili napoleońskich żołnierzy w niedalekiej Nieszawie. Nastąpiły zmiany.
Mieszkańcy posmutnieli. Przestali śpiewać i śmiać się podczas codziennych
zajęć. Zamartwiali się o swoją przyszłość. Kraj znów był pod okupacją. Kobiety
płakały. Właściciele dworku przypięli sobie czarne kokardy do stroju. Nie było
już radości. Jeszcze kilkukrotnie widziałam maszerujące oddziały.
W połowie XIX wieku wieś pustoszyła śmiertelna
choroba-cholera. Zmarłych było tak wielu, że grzebano ich w zbiorowej mogile.
Widzę krzyż, który postawiono na niej. Nazwano go cholerycznym. Mimo wielkiej
tragedii życie toczyło się dalej swoim utartym od wieków rytmem. Jak to na wsi,
chłopi w zgodzie z porami roku, sieli i zbierali. Ludzie rodzili się i
umierali.
Pod koniec stulecia byłam już potężnym drzewem.
Pamiętam dzień, kiedy do majątku sprowadził się z Warszawy nowy właściciel. Za
jego czasów przyjeżdżały do nas częściej powozy. W dworku odbywały się
potajemne zebrania. Był też czas na zabawy i bale. Tak płynęły dni aż do
przyjścia wojsk bolszewickich. Nie jednych żołnierzy widziałam, ale takich
jeszcze nie. Byli źle ubrani i uzbrojeni. Wyglądali jak banda, a nie jak
wojsko. Mieli na głowach różne kapelusze, nawet hełmy strażackie. Niektórzy
szli boso. Wszyscy byli głodni. Rabowali co się dało. 13 sierpnia 1920 roku
pojazd kozacki zajechał przed dom „mojego” pana. Kozacy zabrali wszystkie
kosztowności z dworu i
wywieźli dziedzica. Opowiadali, że pan Jerzy był strasznie torturowany. W dniu 18 sierpnia
widziałam, jak jego okaleczone zwłoki w samej bieliźnie znaleziono w pobliskim
lesie. Wieźli ciało na furmance naszym szlakiem. Tego nie da się zapomnieć.
Mimo smutku były też dobre wiadomości – Polska wolna! – krzyczeli chłopi. Łzy
smutku mieszały się ze łzami radości. Pamiętam też, jak pod moimi konarami
bawiły się dzieci chłopskie i pańskie. Obserwowałam jak rósł mały Adam – syn
poległego Jerzego. Byłam także świadkiem zazdrości dziedzica o dziwny pojazd
robiący strasznie dużo hałasu. Zajeżdżał nim do pokojówki państwa jej
narzeczony. Jeden z chłopów twierdził , że to jego syn policjant z Warszawy
przyjeżdża. Była to nie lada gratka, bo w tamtych czasach niewielu chłopów
wyjeżdżało uczyć się do miasta.
Był rok 1939. Adam pod dachem moich liści spotykał się
z Anną. Został oficerem Wojska Polskiego Wszyscy byli z niego dumni. Pewnego
dnia młody dziedzic pożegnał się ze swoją wybranką i rodziną. Więcej go już nie
zobaczyłam. W marcu 1940 roku dziedziczka przywiozła list od Adama.W domu było słychać
straszny lament i płacz. Dziedzic pisał z niewoli, ze Starobielska. Później
okazało się, że podzielił los wielu polskich oficerów – zginął w obozie
jenieckim. Jego imię i nazwisko znajdowało się na „ liście katyńskiej”. Wojna
to straszny czas. Panowała bieda i strach. Postarzałam się – miałam już ponad
sto lat. Moje życie znów związane było z „towarzyszeniem” żołnierskiej
tułaczce. Aż wojna się skończyła. Dużo się zmieniło. Nie było już dworu
dziedzica. Został zrujnowany. Mieszkańcy którzy zostali przy życiu rozjechali
się po świecie. Nastał względny spokój. Część alei poległa razem z czasem. Obok
mnie zaczęto budować jakieś nowe budynki. Przychodzili lub przyjeżdżali do nich
ludzie. Mleko chyba przywozili , brali chleb. Te nowe budynki w porównaniu z
dawnym dworem dziedzica były brzydkie. A ludzie siali, zbierali. Jak zawsze o
tej porze roku. Jakieś druty pomiędzy nami w alei porozciągali – podobno to
prąd. Niestety coraz częściej jeździły po drodze hałaśliwe samochody.
1980 rok. Mniej nas było, wierzb Napoleona. Stara
byłam, często spałam. A ludzie wciąż pracowali na polu.
1989 rok. O! coś mi pod nogi położyli. Już się tak nie
kurzyło. Ale było głośniej. Ludzie jeździli częściej niż chodzili. Rzadko
słyszałam ich rozmowy. A i na pola częściej w maszynach wyjeżdżali. Brakowało
mi gwaru przy żniwach, wykopkach, orce. Pięknie było ale tak jakoś smutno. No i
znów było nas mniej. Sąsiadek już nie miałam ! Nikt już nie przychodził
schronić się w moim
cieniu. Nikt już nie bawił się pod moimi gałęziami.
2004 rok. Strasznie bolało! Uderzył we mnie piorun.
Odłamał mi jeden konar. Nie wyglądałam już tak wspaniale. Przyjechał ktoś.
Zastanawiałam się czy mnie zetną. Nie podobałam się im taka połamana. Jednak
nie. Urzędnik powiedział, że nie wolno mnie wyciąć, że jestem bardzo stara,
zabytkowa. Odcięli mi za to chorą część! Zebrali się wszyscy mieszkańcy i z
daleka ubolewali nad moim losem. Przypominali sobie opowieści swoich
dziadków. A myślałam, że
nikt już nie pamięta !
Rok 2010. Jeszcze jestem, jeszcze mam siłę żeby
wypuścić i rozwinąć liście. Wyglądam jak przygarbiona staruszka o lasce.
Jestem, ale sama
i samotna. Nie ma już innych napoleońskich potężnych, rozłożystych
drzew. Dzisiejsi ludzie nie maja czasu, żeby posłuchać o czym szumią moje
liście.
Przeżyłam ponad 200 lat. Zmieniały się czasy, ludzie,
ustroje polityczne, technika, moda. Tylko ja, pola i lasy wiemy wszystko o tym
co tutaj się wydarzyło. Posadzona dla cienia zwycięzców, jestem w cieniu
zapomnienia.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz