Pogoda sprzyja amatorom grzybobrania. Prawie dwa tygodnie temu udało nam się pojechać do lasu. Pachnący, wilgotny i ciepły. Soczysta zieleń mchu, fioletowe wrzosy - lubię taki jesienny las. Nawet gdyby nie było grzybów to być w nim jest dla mnie czystą przyjemnością. A gdy znajdzie się pierwszego "czarnego łebka" a potem następne to już pełna satysfakcja. No i te wspomnienia- wyprawy z Tatą, na Brzeźno i Bobrowniki. W tym roku pewnie często zaglądałby do lasu. To on nauczył mnie zbierać i odróżniać grzyby. Mam przed oczami jego sylwetkę migającą pomiędzy drzewami. Zawsze z przodu , szybko. Na początku "biegłam " za nim pilnując żeby się nie zgubić i niewiele zbierając grzybów. Potem krążyłam bliżej samochodu a Tata znikał w swoim tempie. Uwielbiał czas grzybobrania.
Zbieranie to sama przyjemność ale obróbka jest trochę męcząca. Wynagradza to zapach suszonych grzybów no i pełne słoiczki oraz zamrażarka.
Kiedyś grzyby gotowało się długo a nawet odlewało pierwszą wodę i znów gotowało. Od kilku lat raczej blanszuję grzyby do marynaty i mrożenia. Część zamroziłam surowych i pokrojonych (zużyć do 6 miesięcy). Oczywiście część zbiorów skonsumowana została na bieżąco.
Oczyszczone (niemyte) grzyby pokroiłam w plasterki, na patelni (na oliwie) podsmażyłam cebulkę i czosnek a następnie dodałam grzyby. Posypałam tymiankiem, solą i pieprzem i smażyłam do zrumienienia. Potem dodałam masła i kroplę cytryny. PYCHA!
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz