To właśnie chęć zobaczenia Cinque Terre była jednym z powodów wyboru naszej wakacyjnej destynacji czyli północy Włoch. Tak jak wcześniej pisałam – ciężko było znaleźć w Ligurii w miarę sensowny apartament za przyzwoitą cenę dlatego wynajęliśmy go w Toskanii. Od słynnego wybrzeża dzieliło nas 150 km – czyli około 2 godzin jazdy autostradą. Na pozór niewiele czasu i dystans nie taki straszny. Jest jedno ale – po zjeżdzie z autostrady jedzie się wąskimi i krętymi drogami nad samym wybrzeżem. Poza tym nie praktycznie nie ma miejsc parkingowych.
Inną i słuszną opcją jest skorzystanie z transportu kolejowego. I tu muszę przyznać, że ten we Włoszech jest świetnie rozwinięty (zarówno towarowy jak i pasażerski). Właściwie już kilkanaście kilometrów od Capanolli jest duży węzeł kolejowy ale my postanowiliśmy pojechać samochodem do La Spezja (113 km) a stamtąd już pociągiem do kolejnych miasteczek Cinqe Terre.
Wyruszyliśmy rano , nie mieliśmy pewności jak w czasie pandemii funkcjonują pociągi, czy jest ograniczenie w ilości pasażerów itd. Sprawdziłam, że na stacji sprzedawana jest tzw. Cinqe Terre Card. Uprawnia ona do całodniowego poruszania się na trasie La Spezja – Levanto bez ograniczeń co do godzin i typów pociągów oraz wejście do parku narodowego. Carta kosztuje 16 euro za osobę za jeden dzień.
Dotarliśmy do La Spezja po godzinie dziesiątej. Dość długo szukaliśmy miejsca parkingowego. Wszystkie parkingi były właściwie zajęte- zostało więc szukanie okazji na parkingach przy ulicach. Łatwo nie było ale udało się! Ford będzie czekał na nas na ulicy wysadzanej drzewkami pomarańczowymi.
Na stacji kolejowej tłumy. Do kasy gdzie sprzedają Cinque Terre Card ogromna kolejka. No cóż czekamy dalej w niepewności jak to wszystko działa (czy na przykład jest jakaś ograniczona ilość danego dnia itp.). Rozmawiamy o tym między sobą a do rozmowy włącza się kolejkowicz stojący przed nami. Okazało się, że Polak. Trochę rozwiał nasze obawy. Staliśmy tak rozmawiając o podróżach. Okazało się, że pan jest wykładowcą na jakiejś uczelni. Bardzo miło spędziliśmy dobre pół godziny wymieniając się doświadczeniami z Włoch. Wreszcie udało nam się kupić bilety.
Pociągi w kierunku naszego celu odjeżdżały ze stacji co 15 – 30 minut. Nie było w nich żadnych ograniczeń co do ilości pasażerów ale obowiązek maseczek już tak. Wagony były wypełnione po brzegi ale jazda do pierwszego przystanku trwała zaledwie dziesięć minut. Pociąg właściwie cały czas jechał tunelami wydrążonymi w skałach. Tylko co jakiś czas widać było przez małe wykute okienka, że jedziemy tuż nad brzegiem morza.
Pierwsza stacja to Riomaggiore. Wysiadamy na stacji nad samym brzegiem lazurowego morza Liguryjskiego. Jest upał ponad 36 stopni w cieniu. Jedna z większych atrakcji tego miejsca – Droga Miłości (malownicza ścieżka zawieszona nad samym morzem) - jest zamknięta z powodu obrywu skał. Idziemy uliczkami pnącymi się stromo w górę. Upał powoduje, że szybko się męczymy i musimy odpocząć w kawałku znalezionego cienia. Jesteśmy dość wysoko. Przed nami roztacza się zapierający dech w piersiach widok. Otwarte morze, w dole skały oblane lazurową wodą, dźwięk cykad, widok stacji kolejowej a dookoła wysokie i strome wybrzeże. I to wszystko uzupełnione wspaniałą roślinnością. Po prostu pięknie.
Po chwili odpoczynku ruszamy dalej ale nie ma widoku, który oglądaliśmy na zdjęciach w Internecie. Uliczki puste. Idziemy dalej , skręcamy w kierunku morza. Pojawia się coraz więcej turystów i jest – widok jak z pocztówki. Uliczka spada łagodnie w dół aż do morza, wysokie kolorowe domy z zielonymi okiennicami, kawiarenki. W mini porcie zacumowane kolorowe łódki i kąpiący się wśród nich ludzie. Turystów sporo ale na pewno nie tylu jak w czasach przed pandemią i głównie słychać język włoski. Można spokojnie zrobić zdjęcia bez tłumu zwiedzających. Riomaggniore jest urocze. Tylko ten upał. Zgłodnieliśmy więc usiedliśmy w knajpce przylepionej do schodów na głównej uliczce.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz